MARIUSZ PAWEŁEK: Nie chciałem odchodzić z Wisły [WYWIAD]

Podobnie jak GKS Katowice przed tygodniem drugoligowy GKS Jastrzębie wybrał się na obóz przygotowawczy do Opalenicy. Kolejny raz udało mi się przeprowadzić wywiad z ciekawą osobą. Miałem przyjemność przeprowadzić rozmowę z Mariuszem Pawełkiem – byłym bramkarzem takich klubów, jak Wisła Kraków, Śląsk Wrocław czy Jagiellonia Białystok, obecnie trener bramkarzy w klubie z Jastrzębia. Poruszone zostały tematy meczu z Barceloną, roli trenera bramkarzy, a także o… jego prywatnym biznesie. Zapraszam do przeczytania lub do obejrzenia!

 

 

Ze wszystkich klubów, jakie reprezentowałeś w swojej karierze najbardziej jesteś kojarzony z gry w Wiśle Kraków. 126 meczów, 3 mistrzostwa Polski – to mówi samo za siebie. Jak dobrze wspominasz grę w barwach „Białej Gwiazdy”?

Tak, jak wspomniałeś, to był najlepszy czas w mojej karierze. Fajna przygoda, podczas której poznałem tutaj sporo wyśmienitych osób, miałem okazje zagrać przeciwko świetnym drużynom, no i przede wszystkim wygrałem 3 mistrzostwa Polski i 2 wicemistrzostwa. To wszystko idealnie podsumowuje moją przygodę w Wiśle.

Wspomniałeś o paru świetnych zespołach, z którymi miałeś okazje się zmierzyć. Zagrałeś w tym słynnym, wygranym meczu z FC Barceloną – jedynym z klubem ze stolicy Katalonii przez polski klub. Wówczas w zespole Pepa Guardioli grali tacy zawodnicy, jak m.in. Samuel Eto’o, Thierry Henry czy Andres Iniesta. W niedalekiej przyszłości był to zespół, który wygrał wszystko, a Wam udało się go pokonać. Jak wspominasz tamten mecz? Czy czujesz, że udało się tym meczem stworzyć kawał dobrej historii?

Bardzo dobrze wspominam nie tylko ten mecz, a cały dwumecz. Na Camp Nou panowała iście teatralna atmosfera, zupełnie inna, niż na Beitarze Jerozolima (Wisła grała z nimi rundę wcześniej – przyp. red.), gdzie kibice głośno reagowali na dosłownie każdą sytuację na boisku, natomiast na Camp Nou tłum odzywał się dopiero przy bramce, bądź jak ktoś założył komuś „siatkę”. Był aplauz oraz duża radość kibiców. Wracając do wygranego meczu – fajne spotkanie, super przeżycie, co prawda w Hiszpanii przegraliśmy 4:0, chociaż do pierwszej bramki też jakoś źle nie graliśmy.

W Wiśle grałeś 5 lat i przez ten czas miałeś okazje współpracy z wieloma jak na taki okres czasu. Wymienię tutaj Dana Petrescu, Adama Nawałkę, Macieja Skorżę, Henryka Kasperczaka oraz Roberta Maaskanta, więc jest to grono całkiem zacne. Z którym z nich współpracowało się Tobie najlepiej? Który z nich zrobił w „Białej Gwieździe” najwięcej dobrego?

Od każdego z nich sporo się nauczyłem, wyniosłem od nich dużo pozytywnych cech, które pomogły mi w kontynuowaniu mojej kariery, ale najlepiej pracowało mi się z Maciejem Skorżą. Nie dość, że był świetnym trenerem to był jeszcze równie świetnym psychologiem, można było do niego z każdą sprawą pójść. Zawsze można było na niego liczyć. Ja osobiście cenię takiego typu szkoleniowców bardzo mocno.

A uważasz, że trener Skorża jest obecnie najlepszym polskim trenerem w historii?

Śmiem powiedzieć, że tak.

Po odejściu z Wisły w Twojej karierze pojawiło się parę niestabilnych lat. Najpierw trafiłeś do tureckiego Konyasporu, po czym przez następne 3 sezony reprezentowałeś 4 różne kluby. Jak z perspektywy czasu oceniasz swój wybór o wyjeździe do Turcji? Czy nie dało się wybrać lepiej? A jeżeli nie, to dlaczego nie udało się na dobre tam przebić?

Nie chciałem odchodzić z Wisły Kraków. Chciałem kontynuować moją grę w Krakowie, miałem propozycję na stole, ale władze klubu nie do końca podeszły do tej sprawy profesjonalnie. Jeżeli drugi bramkarz, który nie gra, miałby zarabiać więcej ode mnie, to nie byłoby to zbyt fair. Miałem wtedy 31 lat, patrzyłem na takie rzeczy przez pryzmat swój i rodziny, a nie czułem się gorszy. Musiałem patrzeć w przyszłość. Każdy myśli: „zdobyłeś 3 mistrzostwa, 2 wicemistrzostwa, to jesteś ustawiony do końca życia”, a tak wcale nie było. Pójście do Konyasporu oceniam za dobrą decyzję: przez półtora roku zostawiłem tam kawał zdrowia, zyskałem renomę i dobre zdanie, byłem tam bardzo szanowany i mogłem tam zostać, ale już nie chcę się też rozwodzić nad tym dłużej. Przeszkodą był tutaj menadżer, który nie widział w mojej dalszej grze dla Konyasporu zysków. Na takich sytuacjach cierpią też zawodnicy, wróciłem do Polski, grałem dla Polonii Warszawa i w tym ciężkim dla klubu czasie zajęliśmy wysokie miejsce w tabeli. Od razu po tym sezonie dostałem propozycję z Cayuku Rizespor, zadzwonił do mnie bezpośrednio właściciel klubu, więc ten dobry czas w Konyasporze pomógł mi nad Bosfor wrócić. Już nie miałem wtedy agenta, były jeszcze dwie opcje z klubów tureckich, ale ja wybrałem Rizespor, podpisałem wówczas dwuletni kontrakt, którego nie wypełniłem z powodu trenera, który w przeciwieństwie do prezesa nie chciał mojego przyjścia do zespołu.

Wraz z zakończeniem przygody tureckiej nie wyjechałeś podbijać innego zagranicznego miejsca, tylko powróciłeś do kraju, tym razem reprezentować barwy Śląska Wrocław. Wrocławianie z Tobą w składzie mieli mocne wahania formy, dosłownie można powiedzieć, że to była jedna wielka sinusoida. W pierwszym sezonie udało się zająć miejsce gwarantujące eliminacje do Ligi Europy, gdzie zmierzyliście się z Celje czy IFK Goteborgiem, lecz z sezonu na sezon było coraz gorzej i Śląsk w następnych dwóch sezonach nie dochodził nawet do grupy mistrzowskiej. Jak oceniasz swój pobyt we Wrocławiu? Dlaczego Śląsk nie potrafił trzymać solidnej, równej formy, jak robi to w chwili obecnej ekipa trenera Magiery?

W Śląsku grałem trzy lata i był to bardzo przyjemny okres. Gdziekolwiek miałem okazję grać dawałem z siebie wszystko i tak samo było we Wrocławiu. W momencie, kiedy przychodziłem do Śląska drużyna, która zajmowała to 4. miejsce to była kompletnie inna drużyna od tej, która była w późniejszych latach. Inna indywiudalnie, wielu piłkarzy z tamtego składu prezentowała bardzo wysoki poziom. Po tym pierwszym roku klub zaczął oszczędzać, najlepsi zawodnicy byli sprzedawani, a za nich przychodzili piłkarze niebędący jeszcze gotowi do grania o najwyższe cele. Odchodził Tom Hatley, odchodzili Marco i Flavio Paixao, odchodzili Sebastian Mila, Tomasz Hołota, Rafał Grodzicki, generalnie cały trzon zespołu. Było bardzo ciężko o stabilizację na poziomie czołówki. My na ten moment tego okresu sinusoidalnego walczyliśmy w grupie spadkowej, ale moim zdaniem nie dało rady wycisnąć z tego czegoś więcej. Dużo zależało też od zatrudnionych w klubie trenerów i członków sztabu. Ogromną różnicę na poziomie Ekstraklasy robi taktyka, nie sama fizyczność czy wydolność, tylko taktyka. A jak trenerzy zmieniali się bardzo często to ciężko było zachować tą płynność, tą powtarzalność, aby naszą taktykę zespołową szlifować. Były niepowodzenia, nie ma co się oszukiwać. Ten niedawny okres dla Śląska był równie ciężki, mają za sobą czas dobrze przepracowany, zostały wyciągnięte wnioski. Trener Magiera za pierwszej swojej kadencji zrobił dobry wynik, został zwolniony, wrócił i co się dzieje teraz ze Śląskiem to my wszyscy dobrze widzimy. Moim zdaniem włodarze czasem powinni wykazać się większą cierpliwością wobec trenerów, a w tym przypadku mamy tego dobry przykład. Widać, że ma na ten zespół swój pomysł, co odwzorywuje tabela. Według mnie Śląsk jest obecnie najlepszym zespołem w kraju i w pełni zasługuje na fotel lidera Ekstraklasy.

Chciałem jeszcze w kontekście Śląska dopytać o jednego zawodnika, z którym miałeś przyjemność dzielić szatnię, a wydaje się, że jego przyjście do zespołu z Wrocławia powoli zapoczątkowało pewne trendy, jeżeli chodzi o sprowadzanie zawodników do Ekstraklasy. Chodzi o Ryotę Moriokę, który nie dość, że był gwiazdą Śląska to był gwiazdą całej ligi, co pokazuje też fakt, iż po odejściu z Polski wyglądał na tyle dobrze, że miał okazje grać w fazie grupowej Ligi Europy oraz zadebiutował w seniorskiej reprezentacji Japonii. Co możesz powiedzieć o Morioce? Jak go zapamiętałeś? I czy jego rozbłyśnięcie w Śląsku spowodowało, że teraz do ligi przychodzi coraz więcej Japończyków?

Z Ryotą byłem w pokoju na jednym z obozów. Był bardzo sympatycznym gościem, człowiek o wielkiej klasie, mocno dbał o siebie. Pamiętam, jak zawsze z rana po przebudzeniu rozciągał się, zawsze wychodził znacznie szybciej z pokoju przed treningiem i się rollował. Naprawdę podchodził do swoich obowiązków niesamowicie profesjonalnie. Zawsze chodził uśmiechnięty, dawał dużo na boisku, dawał dużo też poza nim, w szatni. Później miałem okazję mieć innego Japończyka w drużynie i to był znacznie inny człowiek, niż Ryota. Nasza kultura i jego kultura są znacznie odmienne, ale on zawsze próbował się z każdym z nas dogadać, pomimo braku znajomości języka, zarówno polskiego, jak i angielskiego. Na szczęście zawsze mieliśmy możliwość przetłumaczenia sobie tego, co on do nas mówi, więc zawsze, jak potrzebował naszej pomocy to my byliśmy i mu pomagaliśmy. Bardzo pozytywnie wspominam jego pobyt w Śląsku, jak i zarówno cały ówczesny zespół. Bardzo pozytywny człowiek, mega dobry piłkarz, aż nie pamiętam, czy był w tamtym czasie w lidze ktoś, kto mógłby prezentować takie umiejętności, jak on.

3 lata w Śląsku minęły szybko i wraz z początkiem sezonu 2017/2018 dołączyłeś do Jagielloni Białystok. Co prawda nie grałeś w jej barwach pierwszych skrzypiec, ale udało się zagrać w niej 12 meczów i przed wszystkim wywalczyć wicemistrzostwo Polski, chociaż do mistrza, Legii Warszawa zabrakło ledwie 3 punktów. Mimo tego i tak tamten sezon był podsumowaniem dobrego okresu Jagielloni, która wówczas rokrocznie kończyła rozgrywki w czubie tabeli. Jak wspominasz swój pobyt w Białymstoku? Co było głównym powodem, przez który Legia was wyprzedziła?

Moja przygoda w Białymstoku zaczęła się od tego, że ja nie miałem w ogóle w planach odejścia ze Śląska. Ówczesny dyrektor sportowy Adam Matysek zapewniał mnie, że zostanę we Wrocławiu na kolejny rok, jednak chwilę później okazało się, że zmienił on plany i musiałem się pakować. Czas czterech miesięcy bez gry w klubie był czasem bardzo ciężkim. Był czymś, czego się w ogóle nie spodziewałem, często towarzyszyły mi nerwy, często trenowałem indywidualnie. 1 października zadzwonił do mnie trener Paweł Primel (wówczas trener bramkarzy w Jagielloni Białystok – przyp. red.) i spytał się, czy jestem dostępny. Ja oczywiście powiedziałem, że tak i za chwilę byłem już na Podlasiu. Udało mi się w jakimś stopniu pomóc Jagielloni osiągnąć cel, jakim to wicemistrzostwo było. Czego zabrakło nam do mistrzostwa? Najprawdopodbniej wygrania meczów, które głupio remisowaliśmy, a w ogólnym rozrachunku przydałyby nam się do wyprzedzenia Legii. Było nam szkoda tego mistrzostwa, wiadomo, ale wydaje mi się, że i tak wycisnęliśmy maksa. Liczę jednak, że trener Siemieniec wraz z obecną Jagiellonią da radę zdobyć mistrzostwo. Może w tym sezonie, może za rok, jeżeli oczywiście władze Jagielloni obdarzą trenera zaufaniem i wytrzymają gorsze chwile bez zwolnienia. Widać, że jest tutaj pomysł na stworzenie czegoś wielkiego i realizuje się on na naszych oczach.

Twoja kariera piłkarska była naprawdę bardzo bogata i obfita w sukcesy oraz w niezłe kluby, o czym już rozmawialiśmy. Do tego dochodzą jeszcze 3 mecze w seniorskiej reprezentacji Polski. Łącząc te dwie kwestie w jedno pytanie: jak oceniasz i jak dobrze wspominasz Twoje występy z „Orzełkiem na piersi”? Czy widzisz siebie jako jednego z najlepszych ekstraklasowych polskich bramkarzy w XXI wieku?

Jeżeli chodzi o ostatnie pytanie: nie mam odwagi o sobie tak w ogóle powiedzieć. Od takich statystyk są eksperci. Kiedy zaczynałem grać na bramce miałem 14, może 15 lat i z tego też względu jestem z siebie dumny, ile osiągnąłem w swojej karierze. Dzięki moim chęciom, poświęconemu czasu na trening, dzięki też tej zawziętości, pazerności oraz, przede wszystkim, cierpliwości wyciągnąłem z mojej kariery maksimum, ile tylko wyciągnąć mogłem. Parę razy rozmawiałem z trenerem Grzegorzem Kurdzielem i on mi zawsze mówi „Mario, Ty nie możesz narzekać na to, ile osiągnąłeś”. Wiadomo, zawsze można było coś zrobić lepiej, coś jeszcze osiągnąć, np. awansować z Wisłą do Ligi Mistrzów, albo zdobyć Puchar Polski, bo tego zrobić mi się też nie udało, ale tak generalnie nie mam na co zbytnio narzekać w kontekście mojej kariery. Sporo osiągnąłem i każdemu życzę, aby zdobył chociaż połowę tego, co zdobyłem ja.
Co do meczów w kadrze, to tutaj naprawdę mocno muszę podziękować trenerowi Beenhakkerowi. Powołał mnie w bardzo ciężkim dla momencie: nie grałem, moja mama zmarła i on o tym wiedział. Mógł wówczas powołać dosłownie każdego, Artur Boruc doznał kontuzji i nie mógł też z tego względu na zgrupowanie pojechać. Fajne przeżycie, tym bardziej patrząc z obecnej perspektywy. Miałem możliwość grania w jednym zespole z Robertem Lewandowskim, Kubą Błaszczykowskim, Sławkiem Peszką czy też z innymi graczami, którzy zrobili duże kariery, więc takie przeżycie było po prostu niesamowite. Teraz mogę trenerowi tutaj serdecznie podziękować, jeżeli oczywiście czyta ten wywiad (tutaj śmiech), bo nie było okazji, a to jest po prostu rzecz, którą muszę zrobić. Do dzisiaj jestem mega wdzięczny za tą szansę.

Wróćmy jednak do teraźniejszości. Ostatnimi trzema klubami w Twojej karierze były GKS Katowice, GKS Jastrzębie oraz Silesia Lubomia z Twojego rodzinnego miasta. Zostańmy przy tym drugim, ponieważ obecnie pracujesz w nim jako trener bramkarzy. Jak dobrze Ci się pracuje w nowej, nieco innej, niż piłkarz roli? I czy trenowałeś lub obecnie trenujesz bramkarzy, którzy już wkrótce będą grali w Ekstraklasie?

Trenerem bramkarzy jestem od niedawna, cały czas się tego fachu uczę, jestem też w trakcie zdawania kursu. Cały czas nie mogę się też do tego przestawić, bo ciągnie mnie na tą bramkę, czy to w treningu, czy w Silesii – moim macierzystym klubie, gdzie próbuje jeszcze coś pogrywać na niższym poziomie. Myślę, że zdrowie na tyle pozwala, że mógłbym jeszcze pewnie na wyższym poziomie grać, ale też muszę się „pogodzić” z tą rolą trenera. GKS Jastrzębie jest klubem z tradycjami, klubem, od którego dużo oczekują kibice. Po dużym sukcesie, jakim był awans do 1. Ligi z trenerem Skrobaczem za sterami nie układało się już wszystko tak dobrze. Ja przychodząc do Jastrzębia po tym, jak grałem w wielkich klubach widziałem, jak to wyglądało. Była pompka na awans do Ekstraklasy, gdzie ten klub kompletnie nie był na to gotowy, więc jakby udało się wywalczyć awans przez baraże, na co szansa była, to tak samo z hukiem moglibyśmy spaść i GKS jako klub szybko by się nie podniósł. Na szczęście w ostatnim czasie do Jastrzębia przychodzą odpowiednie osoby na odpowiednie stanowiska i idzie to w coraz lepszym kierunku. Szkoda tego spadku do 2. Ligi, ale wierzę, że przyjdzie ten lepszy moment na tą rundę wiosenną i zmienimy za razem ten bieg historii. Trzeba wrócić do wspinania się w górę, mamy ku temu wszelkie predyspozycje i warunki. Prowadzenie klubu nie jest łatwe, trzeba umieć dobrać piłkarzy charakterologicznie tak, aby pasowali do klubu. Widać jednak, że zarząd ma na ten klub pomysł, a my, czyli sztab i zawodnicy musimy zrobić wszystko, aby kibice się cieszyli. A jeżeli chodzi o bramkarzy to mamy Grzegorza Drazika, który jest w Jastrzębiu już trochę czasu i zrobił z nią awans do 1. Ligi, choć miał oferty z klubów Ekstraklasy. Nie doszło co prawda do jakichś zaawansowanych rozmów, ale ja wiem, że jeżeli zdrowie mu pozwoli to jest on na tyle doświadczonym i jakościowym bramkarzem, żeby z powodzeniem bronić na wyższym poziomie. Powinien wierzyć w to, że uda mu się zagrać w Ekstraklasie. Oczywiście, są w klubach także wymogi co do wzrostu. Ja osobiście nie lubię czegoś takiego, głównie przez mój przykład, bo nigdy nie byłem jakiś naprawdę wysoki, byłem za to zwinny i szybki i tego też staram się wymagać od bramkarzy. Jest też u nas Kuba Trojanowski, który przyszedł z rezerw Legii, także jakościowy goalkeeper, który dużo jeszcze musi pracować, ale jak w lidze musiał wejść to potrafił grać bardzo dobrze i ratować nas z opałów. Cieszę się też z tego, że jest zdrowa rywalizacja i mam do wybóru dwóch naprawdę bardzo dobrych bramkarzy. Nie jestem zwolennikiem młodzieżowca w bramce, ponieważ jest to krzywdzące, zresztą sam się o tym swego czasu przekonałem, więc pozycje startowe Grzegorza i Kuby w walce o skład są równe i nie będzie tutaj decydował pesel. Moim zdaniem obecnie młodzieżowcom wystawia się wszystko „na tacy”, a oni w zamian dają mało od siebie. Do rywalizacji jest jeszcze Wiktor Rusin, który niedawno do nas dołączył. Dużo jeszcze pracy przed nim, ale oczywiście nie skreślam go w walce o pierwszą jedenastkę, a on sam pokazał się w pierwszych treningach bardzo obiecująco.

Chciałem spytać Cię jeszcze o jedną kwestię niezwiązaną w ogóle z piłką nożną. Prowadzisz w Lubomii swoją własną siłownię, która nazywa się „Siłka Pawełka”. Bierzesz pod uwagę łączenie pracy trenera personalnego i trenera bramkarzy? Jakie plany wiążesz ze swoją siłownią w przyszłości?

Zainteresowanie siłownią jest naprawdę duże, czego kompletnie się szczerze mówiąc nie spodziewałem. Okazało się, że te 300 metrów kwadratowych to jednak jest mało, aby wszyscy się pomieścili. Chcę też z tego miejsca zakomunikować, że weszliśmy we współpracę z Kamilem Wilczkiem i bardzo się cieszę z tego, że będziemy mogli być wspólnikami. Będziemy mogli ją rozwinąć tak, aby ludzie nie narzekali, że jest mało miejsca. Gmina Lubomia jest dużą gminą, ma prawie 8 tysięcy mieszkańców, więc powtórzę się – kompletnie nie spodziewałem się aż takiego zainteresowania i jest w planach powiększenie siłowni, będziemy także zakupywać nowy sprzęt. Zapraszam z tego miejsca wszystkich do odwiedzenia „Siłki Pawełka”. Ale oprócz posiadania własnej siłowni jestem też grającym prezesem klubu Silesia Lubomia, co ciekawe gram tam jako stoper. Umiem do połączyć, bo do 15:00 jestem trenerem w Jastrzębiu, a od 15 jestem trenerem personalnym na swojej siłowni i pomagam też tym, którzy na siłownie przychodzą pierwszy raz i nie wiedzą, od czego zacząć i próbuję też im przekazać wiedzę, jaką nabyłem od wielu trenerów przygotowania motorycznego, z jakimi przez całą karierę miałem przyjemność współpracować. Cieszy mnie też, że mnóstwo młodych chłopaków przychodzi do mnie na siłownię ćwiczyć. Życzę więc sobie, Kamilowi oraz całej „Siłce Pawełka” tego, aby rozwijała się i rosła w siłę.

Rozmawiał Michał Wawrzyniak